niedziela, 19 kwietnia 2015

The eleventh story (Story of my life)



22.listopada 2014r.
Kolejne dwa dni pobytu w szpitalu, zleciały mi w większej części na badaniach. W między czasie wpadli też chłopcy, by ustalić "szczegóły" naszej współpracy. Razem z Zaynem ustaliliśmy też, że z wiadomością, o moim powrocie, poczekamy aż wyjdę z szpitala. Choć myślę że zaczynają się tego domyślać, głównie po moim zachowaniu. Częściej się uśmiecham, śmieje się i trochę z nimi droczę. Jestem na tyle normalny na ile pozwala mi mój stan psychiczny. A nie jest ze mną dobrze na co wskazują moje tak zwane przez Nialla "zawiechy". W ciągu jednego spotkania potrafiłem kilka razy, że tak powiem odpłynąć myślami, szybko przywracali mnie wtedy do rzeczywistości. Wglądali na lekko zaniepokojonych gdy wydarzyło się to już czwarty raz. Jednak zbyłem ich przepraszającym uśmiechem, nie chcąc się tłumaczyć co mnie trapi. Nie jest to dobra droga do odzyskania ich zaufania, ale przecież nie powiem im że boje się wrócić do domu lub co gorsza, że doskwiera mi brak żyletek...

Tak chyba w końcu mogę to oficjalnie stwierdzić, Uzależniłem się. Jestem uzależniony od chłodnego metalu, przecinającego moją skórę. Od widoku czerwonej cieczy wypływającej z świeżej ranny. A najbardziej od błogiego uczucia zapomnienia. Tak, tego zdecydowanie najbardziej mi brakuje.
Czy ja przypadkiem nie obiecałem dwóm osobą że z tym skończę?
Hahaha, kogo ja próbuje oszukać. Jestem zbyt słaby.
Zawiodę tym nie tylko Zayna i Willa, ale także samego siebie.
Do rzeczywistości sprowadził mnie, dość głośny trzask drzwi. Spojrzałem w tamtą stronę i ujrzałem dobrze znanego mi mężczyznę w białym kilcie. Podszedł do mojego łóżka, w rękach trzymał jakieś papiery, które przy okazji cały czas studiował. W końcu spojrzał na mnie tymi swoimi wielkimi niebieskimi ślepiami., przesiąkniętymi żalem i smutkiem.
-Przykro mi Harry.
I już wiedziałem co ma na myśli. Miał nadzieje. Wykonywał na mnie coraz to inne badania, mając tą pieprzoną nadzieje że gdzieś się pomylił, że jego początkowa diagnoza była błędna.
Ale niestety. Każde kolejne wyniki, tylko jeszcze bardziej potwierdzały to jak poważny jest mój stan. Mężczyzna podał mi kartki, które przyniósł u ze sobą, odebrałem je od niego i podziękowałem skinięciem głowy. Najchętniej wcale bym ich nie brał, ale to było by wredne z mojej strony, szczególnie po tym wszystkim co dla mnie zrobił, jednak nie miałem teraz ochoty, na głębsze studiowanie i tak nie zrozumiałych dla mnie zapisków.
McCool westchnął zrezygnowany widząc moje nastawienie.
-Idę po twój wypis Harry. A ty w tym czasie się ogarnij, jasne?
Skinąłem głową na znak że rozumiem, i gdy tylko wyszedł zacząłem się pakować, o ile tak można nazwać wrzucenie do torby, kilku podręczników, słuchawek i telefonu.
Gdy wyszedłem z łazienki już w swoich ubraniach, poczułem na sobie palący wzrok Jaka. Starałem się to zignorować jednak było to praktycznie nie możliwe, w końcu moja cierpliwość dobiegła końca.
-Masz jakiś problem -Spytałem, siadając na moim posłaniu i krzyżując ręce.
Chłopak zmarszczył brwi.
-Wiesz, zastanawia mnie kilka rzeczy. -W uśmiechu który mi posłał wyczułem wyraźną kpinę. -Weźmy na przykład to że jesteś ubrany w dokładnie to samo, jak wtedy w szkole, gdzie twoi rodzice? Wygląda na to że oprócz, Tomlinsona i spółki nikt cię nie odwiedzał, szczerze mówiąc z dnia na dzień wyglądasz coraz mizerniej Harry. To nie winna choroby, prawda? Powiedz, dlaczego nikt z twojej rodziny nie zainteresował się tym że "złote dziecko" leży umierające w szpitalu, co? A może...
Rzuciłem mu zirytowane spojrzenie, przez co się zawahał się, a ja wykorzystałem moment.
-To nie twoja sprawa Jake. To tylko i wyłącznie twoja wina że to jesteśmy, więc mógłbyś zachować resztki przyzwoitości i chociaż raz w życiu się zamknąć.
Po tych słowach opuściłem pomieszczenie, wiedząc że Chłopak i tak nie odpuściłby mi tej rozmowy.
Tym oto sposobem, muszę czekać na Willa na niewygodnej ławce przed moją salą, zamiast na minimalnie wygodniejszym łóżku w środku.
Po dobrych piętnastu minutach dr. McCool postanowił się jednak pokazać. Widząc go na końcu korytarza, wstałem by pozwolić mojemu tyłkowi odpocząć od tego cholernie nie wygodnego krzesełka.
Doktor podszedł do mnie unosząc jedną brew do góry.
-Znudziło ci się czekanie w sali. -Spytał wskazując brodą, przeszklone drzwi.
Słysząc jego słowa prychnąłem głośno.
-Chodziło bardziej o towarzystwo. -Stwierdziłem, a on nie wykazał zdziwienia słysząc to. -Mogę już iść?
Spytałem lekko już zniecierpliwiony. Mam pewien plan, ale żeby wypalił musiałbym się trochę pospieszyć...
Mężczyzna pokiwał głową i podał mi dwa świstki. Obydwa dość dobrze mi znajome.
Wypis i recepta.
Mimo iż wiedziałem o tym że William przepisze mi leki, i tak się lekko skrzywiłem, widząc że lista wzbogaciła się o przynajmniej pięć pozycji.
-Pamiętasz co ci mówiłem...? -Zaczął, a ja teatralnie wywróciłem oczami.
-Tak, powtarzałeś to już z pięć razy. Do zobaczenia w poniedziałek!
Posłałem mu wesoły uśmiech i ruszyłem ku wolności...
-Harry! -Krzyknął za mną. -Nie szwendaj się nigdzie, idź prosto do domu i odpocznij jeszcze przez kilka dni.
Byłem już dość daleko, więc tylko podniosłem rękę, pokazując w ten sposób że usłyszałem co do mnie mówi.
Po drodze do wyjścia minąłem sporo ludzi. Lekarzy, pielęgniarki, pacjentów jak również ich rodziny i przyjaciół. Jedni się uśmiechali, inni byli na skaju płaczu. Szpital to miejsce skrajnych uczuć. Przyziemne miejsce spotkania życia i śmierci. Z tym że niektórzy nie zauważają tej cechy tego miejsca, a jest bardzo cenna. Okrutna, ale zarazem cenna. Śmieszne prawda? Jeden budynek, a niesie za sobą tak wiele emocji. Tych złych i tych dobrych. Ludzie nie lubią szpitali. Powtarzają że atmosfera tam panująca jest nie do zniesienia. Sam tak zresztą uważam. Jednak jest to miejsce, które wielu osobą dało drugą szanse i nie należy o tym zapominać.
Ja jestem taką osobą. Przeżyłem, otrzymałem tą "szanse", ale nie potrafiłem jej wykorzystać.
Może gdyby to mama przeżyła, a nie ja, życie Gemm i taty potoczyło by się inaczej.
Wciągnąłem głęboko w płuca zanieczyszczone powietrze Londynu, które zarazem wydaje się tak rześkie w porównaniu do charakterystycznej woni szpitala.
Mimo obietnicy złożonej Willowi, o powrocie do domu i odpoczynku (którego i tak pewnie bym tam nie zaznał), skierowałem się do centrum Londynu.
Szedłem powoli, wiedząc że dotarcie do celu zajmie mi nie więcej niż 45 minut.
Powiedział bym że podziwiam uroki tego pięknego miasta zwanego Londynem, ale wtedy bym skłamał.
Nie, nie chodzi mi o to że Londyn jest brzydki, czy coś. Po prostu w tym momencie jakoś nie mam natchnienia na rozprawianie na ten temat. Moje myśli zostały pochłonięte przez słowa Jaka. Wbrew pozorom jaki stwarza jest mądrzejszy niż myślałem. Sądziłem że nie będzie zaprzątał swojego ptasiego móżdżku, moją osobą. Musiał sporo czau spędzić na rozmyśleniu i poskładaniu wszystkiego w całość, i na moje szczęście nie udało mu się dojść do przyczyny mojej samotności na łożu śmierci.
Bo on wie że ja umieram.
Słyszał moją przecież rozmowę z Willem, drugiego dnia mojego pobytu w szpitalu.
Myślę że wtedy coś go tknęło by zacząć w miarę możliwości analizować moje zachowanie.
Coś mi mówi że przez te cztery dni dowiedział się o mnie więcej niż Liam i reszta przez 2 lata.
Co raczej nie wróży dla mnie dobrze. W sumie czego ja się spodziewałem. Że jednak mi odpuści? Że przestanie się nade mną znęcać? Gdybym miał wybierać, prędzej uwierzyłbym że ojciec przestał pić.
-O czym ty marzysz Harry. -Szepnąłem do siebie.
Nie zasługujesz na normalne życie. -Mówił jakiś cichy głosik w mojej głowie.
Jesteś nikim.
Zbyt wiele ludzi przez ciebie cierpi.
A to jest twoja kara.

Moje rozmyślenie wyglądały w ten sposób przez prawie cała drogę. Powoli zaczęło mnie to męczyć, dlatego z radością powitałem widok szyldu.
Remins Cafee
Wszedłem głównymi drzwiami do miejsca mojej pracy. Uśmiechnąłem się na widok Michela, który aktualnie odbierał zamówienie od jednej z klientek.
Zauważył mnie i pomachał energicznie, a na jego twarzy dostrzegłem coś jakby ulgę.
-Dobrze że jesteś młody. -Powiedział podchodząc do mnie. -Sam już tu nie wyrabiam. Ruch jak nigdy.
Pokręciłem głową z niedowierzaniem.
-Właśnie widzę. -Powiedziałem.
Ruch to mało powiedziane...
 Rzadko się zdarza że na naszej zmiennie w kawiarni przebywa więcej niż 10 klientów. Co innego rano i popołudniu. Między innymi dlatego na tamtej zmianie pracuje od sześciu do dziesięciu osób, gdy my musimy radzić sobie w czwórkę. Michael i ja za ladą i wśród klientów, natomiast Danielle i Eleanor w kuchni.
Dwudziestu trzy letnia Danielle dorabia do studiów na akademii sportowej, natomiast Eleanor jest rok starsza ode mnie i na szczęście uczęszcza do innej szkoły.
Moje stosunki z nimi są po prostu zwyczajne. Jak z kolegami z pracy, czasem rozmawiamy, zdarzy nam się zażartować (choć raczej nie mnie), w swoim towarzystwie czujemy się w miarę swobodnie, dzięki czemu czas pracy szybciej mia.
-Jest szef? -Spytałem szukając znajomej pomarszczonej twarzy, mężczyzna zazwyczaj kręci się gdzieś między klientami.
-Nie, dostał jakiś pilny telefon i wyszedł. -Odpowiadał mi blondyn.
Michel jest przeciętnego wzrostu, ma krótkie włosy w kolorze ciemnego blondu i oczy w kolorze morskiej zieleni. Jest wiecznie uśmiechnięty i pozytywnie nastawiony do życia.
na serio nie wiem skąd on bierze tyle pozytywnej energii. Chociaż może to ja mam jej za mało...
Wzruszyłem ramionami i udałem się do pomieszczenia dla pracowników. W sumie jest to nie duży pokój obok kuchni, znajduje się w nim parę szafek, mały stolik i trzy krzesła. Podszedłem do mojej szafki i wpisałem kod. Nie mam w niej zbyt wiele, tylko kilka takich samych uniformów, jakąś książkę, którą czytam gdy nie mamy ruchu, oraz paczka gum do żucia. Szybko przebrałem się w kremowy T-shirt z logiem lokalu, przypiąłem identyfikator z imieniem, po czym ruszyłem na pomoc Michelowi.
Wbrew pozorom, ta praca nie jest lekka, ciągłe bieganie między stolikami a barem, do tego sprzątanie i zbywanie natrętnych gości jest trochę męczące, a przynajmniej dla mnie.
Jak zwykle pod koniec zmiany, byłem trochę zmachany a strużki potu spływały mi z czoła, jednak mimo tego zakończenie pracy przywitałem z lekkim przerażeniem, Nawet nie zauważyłem gdy ten czas upłynął.
Czyli czas wracać do domu...
-Ale leje. -Stwierdziła Eleanor, w ten sposób skutecznie zapobiegając nawrotowi mojemu pesymizmu. Odwróciłem się w stronę dużego okna, słowa dziewczyna na to co dzieje się na zewnątrz to mało powiedziane.
Z nieba lała się normalnie ściana wody. W taką pogodę nawet parasol na niewiele by się zdał.
Zakląłem na samą myśl że muszę wychodzić na zewnątrz w taką ulewę.
Dziewczyna posłała mi współczujące spojrzenie, lecz pewnie w tym momencie się cieszy że jej chłopak zawsze odbiera ja z pracy.
Westchnąłem ciężko, zapinając swój płaszcz po samą szyje. Nawet nie mam kapoty ani czapki. To będzie nieprzyjemna droga.
Pożegnałem się z wszystkimi, i ruszyłem w stronę wyjścia. Nim w ogóle zdążyłem zbliżyć się do drzwi drogę zagrodził mi Michel. Był wyraźnie zirytowany. Posłałem mu zdziwione spojrzenie.
-Chyba cie pojebało, jeśli myślisz że puszcze cię w taką pogodę -Zaczął typowo ojcowskim tonem. -Znowu w szpitalu wylądujesz, a je będę cie miał na sumieniu.
Pokręciłem głową, i wypowiedziałem przerażającą prawdę.
-Nie mogę czekać aż przestanie lać muszę być szybko w domu. -Chociaż wiele bym dal by po drodze potraciła mnie ciężarówka...
Wszystko, wszystko jest lepsze niż powrót do ojca. Przecież ostrzegł, co mnie czeka jak nie wrócę do domu, na pewno znalazł bym sposób by zwiać z szpitala, ale jak zwykle strach wygrał, a teraz muszę ponieść te konsekwencje.
-Zawiozę cię. -Stwierdził po prostu, wzruszając ramionami, a mi prawie oczy wyskoczyły.
-Nie... dam sobie rade. -powiedziałem i spróbowałem go minąć.
Wizja jazdy samochodem w taką pogodę nie napawa mnie dobrymi przeczuciami. Michel jednak nie uznał sprzeciwu, chwycił moja rękę w mocny uścisk i wyprowadził z lokalu. Gdy poczuł na swojej skórze zimne krople, przyspieszył krok, kierując się w stronę czarnego Audi stojącego na ulicy.
Z rezygnacją opadłem na siedzenie pasażera i zapiąłem pas. Znając go, gdybym się dalej wykłócał, związał by mnie i wrzucił do bagażnika.
Z małym uśmiechem satysfakcji zasiadł na miejscu kierowcy i odpalił samochód.
Spytał o mój adres, a gdy mu go podałem skrzywił się lekko i stwierdził:
-Nieciekawa okolica.
Potwierdziłem ruchem głowy. Nie muszę wam chyba opisywać jaką opinie ma dzielnica w której mieszkam. Jest to czarna strefa Londynu. To tu dochodzi do największej ilości kradzieży, pobić i zabójstw. Prawie każda miana osoba jest naćpana albo pod wypływem alkoholu. Czasem w nocy słychać głośnie wycie samochodów i motorów co wskazuje na nielegalne wyścigi. Omijam to życie szerokim łukiem, jednak mój ojciec idealnie wpasował się w towarzystwo.
Przez cala drogę prowadziłem luźną rozmowę z Michelem i starałem się unikać patrzenia w okno. To nie jest strach, raczej doskwiera mi dyskomfort, wracają obrazy przeszłości.
Znów ktoś mnie podwozi.
Znów pada deszcz.
Znów jezdnia jest śliska.
Całość dopełnia dzwoniąc telefon.
Tyma razem dopada mnie strach.
Siedzę jak sparaliżowany, gdy Michel prosi mnie o podanie urządzenia.
Odmawiam.
Moje ręce zaczynają drżeć, czuje jak strach opanowuje każda komórkę mojego ciała.
To znajome uczucie. Tak jak kiedyś wspominałem, moje ataki paniki zdarzają się w najmniej odpowiednich momentach.
Musze nad tym zapanować. Nie mogę pozwolić by tamto zdarzenie się powtórzyło.
-Och Harry, proszę cię w tym miejscu są marne szanse na spotka nie policji.
Patrze na niego z przerażaniem, a z mojego gardła wydobywa się głos, który w żadnym stopniu nie przypomina mojego.
-Przykro mi Michel, ale nie potrafię. -Pokręciłem głową.
Mężczyzna zmarszczył brwi.
-Co jest trudnego w podaniu telefonu? -spytał z niedowierzaniem, w tym momencie urządzenie ucichło a samochodzie zapanowała martwa cisza.
Michel odwrócił głowę w moją stronę. Nie wiem co dostrzegł, na twarzy przerażonego szesnastolatka, w każdym bądź razie, chyba załapał bo głośno wciągnął powietrze.
-Miałeś wypadek? -spytał tak słabym głosem że mogło mi się tylko wydawać że o to zapytał.
Nie zauważalnie skinąłem głową i spuściłem wzrok na swoje splecione ręce. Rozmowa jest dobrym rozwiązaniem na odciągnięcie mojego umysłu od tego co dzieje się z moim ciałem.
Wziąłem głęboki wdech, starając się opanować drżenie głosu, przecież mam do perfekcji opanowane ukrywanie niechcianych emocji.
-Moja mama podwoziła mnie wtedy do szkoły. -Powiedziałem chłopakowi, który zapewne nie spodziewał się odpowiedzi. -Gdy rozmawiała przez telefon ten wpadł jej z ręki, schyliła się by go podnieść, tracąc drogę z oczu dosłownie na kilka sekund. Mieliśmy czołowe zderzenie z samochodem jadącym z na przeciwka. Na szczęście jechała w nim tylko jedna osoba i wyszła z całego zdarzenia, tylko z złamaną nogą i lekkim urazem głowy.
Skończyłem mówić a mój głos był pozbawiony koloru, tak jakbym mówił o jakimś filmie. Zapanowała przyjemna cisza, nie poczułem żadnej ulgi mówiąc mu o tamtych wydarzeniach, po prostu uznałem że po moim wcześniejszym zachowaniu i ataku paniki zasługuje na wyjaśnienia. Michel zmarszczył brwi analizując przez chwile moje słowa, po czym zadał pytanie, którego się spodziewałem
-A co z tobą i twoją matką? Mieliście podobne obrażenia?
-Oboje trafiliśmy na OIOM. Przez kilka tygodni leżałem w śpiączce. Natomiast mama... ona... -W tym momencie na chwile się zawahałem. -..umarła zaledwie 15 minut po tym jak trafiła pod opiekę lekarzy.
Chłopak wyglądał jakby żałował że o to spytał.
-Harrry, przepraszam że...
Gdy zauważyłem że obserwuje mnie katem oka, uśmiechnąłem się smutno.
-Nie masz za co. To było już dawno, to raczej ja powinienem przeprosić. -Powiedziałem poważnie. -Przez chwile miałem ochotę wyrzucić twój telefon przez okno.-Dodałem już lżejszym tonem i lekkim rozbawieniem
Michel zaśmiał się cicho, rozluźniając w ten sposób napiętą atmosferę.
-Jestem przekonany że twoja mama jest z ciebie dumna Harry.
Jest pierwszą osobą, która powiedziała takie słowa. Zazwyczaj słyszałem:
"To przecież nie twoja wina" lub "Nie zamartwiaj się, ona by tego nie chciała"
Inne określenie, bardziej do mnie docierające i utrwalające się w pamięci słyszę najczęściej od ojca.
-Nie był bym tego taki pewien. -Powiedziałem tak cicho by tego nie usłyszał, mimo że to co powiedział bardzo mnie ucieszyło i chciał bym w to wierzyć, nie umiem.
Przez resztę drogi nie poruszyliśmy już tego tematu.
Pomachałem mu gdy odjeżdżał spod mojego bloku, po czym wolnym krokiem ruszyłem w stronę budynku. Swoje tępo tłumaczyłem sobie jako formę "oszczędzania energii", lecz w rzeczywistości najzwyczajniej w świecie chciałem opóźnić w czasie spotkanie z ojcem.
Dlatego dopiero po 10 minutach, przekręcałem zamek w drzwiach, uchyliłem je delikatnie i bezgłośnie wślizgnąłem się do środka.
jedyny odgłos jaki do mnie dochodził, to głosy z telewizora.
Żadnych rozmów, kroków, czy innych dźwięków wskazujących na czyją kolwiek obecność w mieszkaniu.
Szybko pozbyłem się płaszcza i butów, nadal uważając by nie robić tego zbyt głośno. Na palcach ruszyłem w stronę kuchni z której przez uchylone drzwi padało światło lampy.
Delikatnie uchyliłem drzwi, ogarnąłem wzrokiem pomieszczenie i z niemałą ulgą dostrzegłem że jest puste. Na stole dostrzegłem kilka pustych puszek po piwie, dwie całkowicie opróżnione najtańsze wódki, oraz jedną do połowy pełną. Siłą woli powstrzymałem się od wylania tego świństwa do zlewu, z doświadczenia wiem że to nie jest dobry pomysł.
Pobił mnie wtedy tak że, przez trzy dni nie mogłem się ruszyć.
Wolnym krokiem przemieściłem się w stronę salonu, na kanapie dostrzegłem skuloną postać. Zapewne zasnął w czasie oglądania telewizji. I picia. Nie wiem co mnie naszło, gdy pod wpływem chwili wyciągnąłem z komody koc, a później nakryłem nim znienawidzonego ojca. Poruszył się niespokojne, lecz ku mojej uldze nie przebudził. Wyłączyłem grające urządzenie i szybko ulotniłem się z pokoju. Będąc już u siebie rozebrałem się do bokserek i naciągnąłem na siebie pierwszy lepszy T-shirt. Mam ochotę wsiąść długi prysznic, ale w tych warunkach to raczej nie możliwe, wole już nie nadwyrężać mojego i tak już nikłego szczęścia. Zasypiając dziękowałem bogu ze choć ten jeden raz się nade mną zlitował.




 Jeśli przeczytałaś skomentuj, to dużo dla mnie znaczy i zachęca do dalszego pisania!!!


2 komentarze: