Może dla ciebie jest jakieś jutro. Może dla ciebie
istnieje tysiąc kolejnych dni albo trzy tysiące, albo dziesięć- tyle czasu, że
możesz się w nim zanurzyć, taplać do woli, że możesz pozwolić by przesypywał ci
się przez palce jak monety. Tyle czasu, że możesz go zmarnować
Lauren Oliver – 7 razy dziś
20 listopada 2014r.
LOUIS
Zaraz po skończonych zajęciach, zgarnęliśmy Liama i Nialla z korytarza i poinformowaliśmy o naszym genialnym planie.
-To szalone.- Stwierdził Li, gdy już nas wysłuchał. -Pewnie nieźle się wkurzy
Wzruszyłem ramionami.
-Nawet jeśli tak się stanie to niema wyboru. Albo gra z nami, albo oblewa rok. jestem pewien że ta druga opcja nie przypadnie mu do gustu.
-Może to wcale nie jest taki zły pomysł.- Stwierdził Niall przeczesując ręką włosy. - Może potrzebny mu jest jakiś "impuls" z naszej strony. To jak idziemy do niego czy czekamy aż wyjdzie?
-Dajmy mu już dzisiaj spokój. -Odpowiedział Zayn. -Zerwiemy się jutro z dwóch ostatnich lekcji i wtedy do niego pójdziemy.
Na twarzy Liama pojawił się grymas niezadowolenia.
-Wy naprawdę chcecie żebym zginął? Jutro na ostatniej mamy matmę.
Malik uśmiechnął się do niego zadziornie.
-To przecież w słusznej sprawie. Logan zrozumie.
Chłopak nie wyglądał na zbyt zadowolonego ale koniec końców, zgodził się na opuszczenie kilku lekcji.
Ja jakoś nie mam z tym problemu bo naszą ostatnią lekcja będą dwie godziny czegoś o nazwie podstawy przedsiębiorczości, czyli najnudniejsze lekcje jakie tylko mogą być.
Pożegnałem się z chłopakami i ruszyłem w swoją stronę. Normalnie wracał bym z Liamem, ale powiedział że ma coś ważnego do załatwienia na mieście. Proponowałem że pójdę z nim, ale uznał że to nic ważnego i sam sobie poradzi. Dlatego dziś w drodze do domu towarzyszą mi tylko piosenki The Script.
21 Listopada 2014r.
HARRY
Trzask otwieranych drzwi, skrzypiące łóżko na kółkach i głośna rozmowa. Te czynniki odpowiadają za moje przebudzenie i oznaczają że na sali oprócz pana z pierwszego łóżka i mnie, teraz leży jeszcze jedna osoba. Mało mnie to obchodzi, bo do wieczora z stąd wyjdę, pewnie poszedł bym dalej spać, gdyby nie to że pielęgniarki narobiły tyle hałasu.
Za oknem zaczęło już świtać. Leniwie wyciągnąłem rękę po telefon by sprawdzać, która jest godzina. Wpół do ósmej rano. Nie tak źle, myślałem że będzie coś koło szóstej. Po chwili namysłu podniosłem się do siadu i sięgnąłem po swoją torbę z zamiarem wyciągnięcia z niej książki od matmy i odrobienia zadań z wczorajszej lekcji. Miałem to zrobić już wczoraj, ale William postanowił wykonać na mnie wszystkie możliwe badania. Do tego w między czasie wpadła tu policja. Nie było źle dopóki nie poruszyli tematu mojego ojca i tego że chcieli by z nim porozmawiać. Chcąc nie chcą musiałem podać im mój adres. Mam nadzieje że zastaną go pianego, bo w innym wypadku źle to się dla mnie skończy.
Kobiety, jeszcze przez chwile poprawiały coś przy tym "nowym". Zanim wyszły uśmiechnęły się do mnie przepraszająco, widząc że przez nie już nie śpię.
Dopiero teraz mam szanse przyjrzeć się temu nowemu.
Oddech mi zamarł, a oczy rozszerzyły się w szoku, gdy na sąsiednim łóżku zastałem znajomą sylwetkę.
Jake.
Musi naprawdę szybko dochodzić do siebie skoro zabrali go z OIOMU.
Zamknięte oczy i spokojny oddech wskazują na to że jest pogrążony w głębokim śnie. Na moje szczęście, bo jakoś nie mam ochoty na rozmowę z chłopakiem, które przeze mnie prawie umarł.
Siłą woli zmusiłem się do skupienia na zadaniach z matmy.
W przeciągu dwóch godzin, zrobiłem zadania z całego działu, i szczerze mówiąc przeraża mnie to że potrafię to zrobić. Przez większość swojego życia, miałem same dwóje z tego przedmiotu.
Drzwi ponowne się otworzyły. Do środka weszła dwójka ludzi. Kobieta i mężczyzna, na oko mogą mieć coś koło 40 lat. Oboje są ubrani bardzo elegancko, jakby dopiero co wyszli z jakiegoś bankietu.
Jak się pewnie domyślacie, podeszli do środkowego łóżka, na którym spoczywa ich syn, pogrążony w głębokim śnie. Kobieta przysunęła krzesło do łózka i chwyciła śpiącego nastolatka z a rękę.
-Nie wierze że mógł być aż tak głupi. -Stwierdził mężczyzna w szarym dopasowanym garniturze.
Kobieta pokiwała głową na te słowa.
-To tyko dzieciak- Stwierdziła. -Ma prawo popełniać błędy, na szczęście wyjdzie z tego, prawda? -Ostatnie słowo wypowiedziała niepewnie jakby nie do końca w to wierząc.
Według mnie mają ogromne szczęście że ten idiota żyje. William ma racje że mogło się to skończyć jego zgonem.
Spuściłem wzrok na swoje dłonie. Nie potrafił bym spojrzeć tym ludziom w oczy. Zapewne gdyby nie było dowodu w postaci filmu, nie uwierzyli by w winne swojego syna. Wole sobie nawet nie wyobrażać jakie miało by to dla mnie konsekwencje.
Od policji dowiedziałem się jak nie więcej wyglądało przesłuchanie mojej klasy. Nie zdziwiło mnie to że całą winę próbowali zrzucić na mnie.
Większy szok przyniosła wiadomość że funkcjonariusze chcą rozmawiać z moim ojcem. Miałem szczerą nadzieje, że nie dowie się o moim pobycie w szpitalu, a już tym bardziej o sytuacji, przez którą tu wylądowałem. Jestem na 100% pewny że się tu nie pojawi. Nienawidzi tego miejsca jeszcze bardziej niż ja, bardziej niepokoi mnie mój los po powrocie do mieszkania.
Odsunąłem od siebie te myśli, jakoś nie mam ochoty przejmować się tym na zapas.
Odwróciłem się w stronę okna, skoro rodzice Jaka oglądali na nagranie, są w stanie mnie rozpoznać. Mie mam ochoty na rozmowę ani z nimi ani z jakiem. Nie mam przecież pewności jak na mnie zareagują. Zignorują czy zaczną wrzeszczeć na mnie za to że doprowadziłem ich syna do krytycznego stanu, poważnie zagrażającemu jego życiu.
Zamknąłem oczy i próbowałem znów zapaść w sen. Oczywiście bez skutecznie, zbyt wiele myśli zaprząta teraz moją głowę.
Nawet nie wiem kiedy z 7 zrobiła się 9.
Teraz przy Jaku została tylko jego matka, która kurczowo trzyma go za rękę. Widać ze mimo zapewnień pielęgniarek, iż jego stan się poprawia, nadal jest nie spokojna. Nie powiem że nie zabolał mnie ten widok. Bo zabolał i to bardzo. Jake ma to, za co ja byłbym w stanie oddać życie. Chłopak ma kochających rodziców, którzy są w stanie zrobić wszystko dla swojego jedynego syna. Bezgraniczna miłość. Nie doceniamy jej do czasu, w którym nie zostanie nam odebrana lub nie zniknie.
Większość ludzi nie jest w stanie zrozumieć tego uczucia, które towarzyszy mi po stracie matki, i odrzuceniu przez ojca. Pustka? Nie, to coś głębszego, już nawet nie potrafię tego nazwać. Nie jest to już złość, jak na samym początku. Teraz podchodzi to bardziej pod ból i bezsilność. Boli mnie każde wspomnienie, i każda myśl o tym że mogłoby być tak jak kiedyś.
Jestem także bezsilny, wobec tego co się dzieje.
W pewnym sensie to śmieszne że odejście jednego człowieka, tak diametralnie wpłynęło na wiele innych istnień, nie tylko Gemmy, taty i moje. Ale między innymi Nialla, Zayna i Liama, którzy stracili przyjaciela. Cały czas próbowałem sobie wmówić że zapomnieli i ułożyli sobie życie beze mnie, ale ostatnie wydarzenia pokazują że wcale tak nie jest. Tak jakby Louis na nowo pchnął w nich nadzieję.
Moje rozmyślenia zostały przerwane, gdy do pomieszczenie wkroczył William. Wnioskując po minie nie ma zbyt dobrego humoru.
Mama Jaka, wyraźnie ucieszyła się na widok lekarza.
-Ochh, dobrze że pan jest panie doktorze, mój syn... -Przerwała gdy zauważyła że Will nie zatrzymał się przy niej tylko skierował do mojego łózka.
-Zabieram cię na Echo serca. -Stwierdził przystając obok mnie.
Zmarszczyłem brwi słysząc nazwę badania.
-Nie robiłeś już go wczoraj?
Mężczyzna wyraźnie posępniał i zacisnął zęby.
-Tak, ale dla pewności chce wykonać je jeszcze raz.
Kobieta przy łóżku obok głośno odkaszlnęła, by zwrócić na siebie uwagę McCoola.
-Dlaczego mój syn się nie budzi? -spytała, jeszcze bardziej irytując już i tak wkurzonego Williama.
-Mówiłem już pani że to nie zależy ode mnie, może to potrwać kilka godzin lub nawet dni. Jest też jeszcze jedna opcja, ale sądząc po czasie w jaki doszedł do siebie, po szoku jakim wywołał tak silny lek, jego to raczej nie dotyczy. Mianowicie jest możliwość że chłopak zapadnie w śpiączkę.
Mimowolnie skierował swój wzrok na mnie, co umknęło uwadze pani Nobody.
-To ty! -powiedziała ściszonym głosem, po czym wybuchła. -To twoja wina! Przez ciebie może się już nigdy nie obudzić!
Znów opuściłem wzrok, nie mogąc najmniejszego zamiaru zaprzeczać jej słowom. Mój lekarz ma jednak inne plany.
-Dzięki Haremu, siedzi pani teraz tu, a nie w kostnicy. -Uciął krótko, po czym zwrócił się do mnie. -Dasz rade iść sam, czy potrzebujesz wózka?
Przewróciłem oczyma, i podniosłem się z szpitalnego łóżka.
Will widząc że kobieta jest w szoku po jego słowach, powiedział.
-Nie wiedziała pani, że to właśnie Harry podoił się ratowania życia pana synowi? Nie żaden przyjaciel czy nawet kolega. Tylko osoba, której ja możemy się domyślić nie nawiedzi?
Kobieta, mimo wszystko broniła swojego syna.
-Gdyby nie miał przy sobie tamtych prochów, nic by się nie stało.
Tym razem to ja się odezwałem.
-Gdybym nie miał przy tamtych prochów, teraz wąchał bym kwiatki od spodu.
Powiedziałem zezłoszczony, i opuściłem sale nie czekając na Williama.
Nie wiem dlaczego to powiedziałem. Sumienie każe mi myśleć, że to moja wina. Tamta reakcja przeszła jakby znikąd, jakby nie ode mnie. Co się ze mną stało, nie powinienem był tego mówić.
Poczekałem na Willa po jego gabinetem, a później w ciszy ruszyliśmy na to całe badanie.
Nie widzę sensu u powtarzaniu go, ale to on tu jest lekarzem.
Godzinę później siedzieliśmy już w jego gabinecie. Jego humor ani trochę się nie poprawił, posunął bym się nawet o stwierdzenie że zrobił się jeszcze bardziej smutny.
-Przykro mi to mówić, ale wygląda na to że poprawa twojego stanu, była tylko ciszą przed burzą.
Zdziwiłem się lekko.
-Możesz jaśniej. -Spytałem nie do końca rozumiejąc co ma na myśli.
Mężczyzna ściągnął okulary, które zakłada tylko do czytania, wstał z miejsca i podszedł do okna, zapewne tylko po to by na mnie nie patrzeć.
-Zostało ci tylko pół roku Hareh. A jedynym ratunkiem jaki ci pozostał jest przeszczep, twoje serce jest w tak złym stanie że jeśli próbowali byśmy operować, niemal na 100% umrzesz na sole.
6 miesięcy. Dlaczego nie robi to na mnie takiego wrażenia jakie powinno? Czy to dlatego że i tak planowałem swoją śmierć? Przecież chodziło tylko o to by do mojej śmierci nie doprowadził ojciec. Co to za różnica, czy podetnę sobie żyły, czy skocze z mostu, czy moje serce stanie. Do żadnej tych śmierci, mój "tatuś" nie przyłoży ręki. Nie pozwolę by odebrał mi jedyny moment, w którym mam coś do powiedzenia. Śmierć to ostatnia rzecz w moim życiu nad jaką będę mieć władzę.
-Harry! -William zwrócił moją uwagę na siebie, teraz stał na przeciw mnie i wpatrywał się we mnie wyczekująco, a w jego oczach dostrzegłem rozpacz. - Błagam, zareaguj jakoś! Wrzaśnij, rzuć czymś, tylko proszę, zareaguj jak normalny człowiek!
Mężczyzna schował twarz w dłoniach. Opiekuje się mną od prawie 2 lat. Mam wrażenie że w pewnym monecie zaczął mnie traktować jak członka rodziny, a ta reakcja tylko to potwierdza.
-Przepraszam Will, ale to i tak nic by nie zmieniło.- Mężczyzna uniósł na mnie niebieskie oczy. -Powiedzmy sobie prawdę. Jakie są szanse że znajdzie się dla mnie dawca? Małe, a nawet bardzo małe, prawda? Jedyne co w tej chwili mogę zrobić to się z tym pogodzić.
Wstałem z krzesła i skierowałem się do drzwi. Nim wyszedłem powiedziałem tylko.
-Dziękuje Will, za wszystko.
Zamknąłem za sobą drzwi i ruszyłem w stronę pokoju w którym leże. Gdy weszłam do środka okazało się że zgodnie przewidywaniami Wiliama Jake się obudził. Przy nastolatku, na powrót czuwa oboje rodziców. Chciałem dotrzeć do swojego łóżka nie zauważony, niestety nie udało mi się. Mimo to iż Jake jest jeszcze na pół przytomny, udało mu się mnie dostrzec.
-Co on tu robi?! -Spytał trochę zbyt głośno, bo obudził tym samym obudził mężczyznę, który spał na pierwszym łóżku do drzwi.
-Umieram. -Powiedziałem sztywno nawet na niego nie patrząc. Mimo iż teoretycznie powiedziałem prawdę, Jake i jego rodzice odebrali tą odpowiedź jako sarkazm, co z mojej strony było celem zmierzonym.
Jake zaczął krzyczeć coś w stylu że nie będzie leżał ze mną na jednej sali, tyle że ubrał to w mniej cenzuralne słowa. On chyba jeszcze nie we że prawda wyszła na jaw i jego rodzice wiedzą ze to no zabrał te leki.
Państwo Nobody bezskutecznie starali się uspokoić syna, a ja widząc że szybko wraca do pełni zdrowia postanowiłem nie męczyć nim już swojego sumienia.
Znalazłem swój telefon i słuchawki, by zagłuszyć przekleństwa Jaka rzucane najczęściej w moją stronę. Leżałem może z pół godziny wsłuchując się w muzykę, gdy nagle zadzwonił telefon.
Sparaliżowało mnie gdy, przeczytałem, kto dzwoni. "Tata".
Nie pamiętam kiedy ostatni raz do mnie dzwonił, w każdym bądź razie, było to dość dawno temu. Niepewnie nacisnąłem zieloną słuchawkę, zanim zdążyłem powiedzieć "halo" lub "słucham" odezwał się ojciec.
-Była u mnie policja, a przed chwilą dzwonił ten twój doktorek. Powiem tak, gówno mnie obchodzi twój stan, masz być w domu do wieczora, albo uwierz mi nie obejdzie się bez konsekwencji.
Rozłączył się.
Houston mamy problem.
Nie ma szans że McCool wypuści mnie stąd w ciągu 10 godzin.
Dlatego jedynym sposobem, jest postawienie Willa przed faktem dokonanym.
Chwyciłem swoje ciuch i ruszyłem do łazienki, która na moje szczęście znajduje się niedaleko sali na której leże. Przebrałem się szybko i ostatnim co mi pozostało, jest zabranie torby z sali. Niestety moje szczęście znów się gdzieś zapodziało, gdyż gdy tylko wszedłem do pokoju zauważyłem Williama, który stał przy moim łóżku z założonymi rękami i lekko wkurzona miną.
-Wybierasz się gdzieś? -spytał ilustrując moje NIE szpitalne ubranie.
Teraz to mam przechlapane
-Yyyy... na spacer?
Gdyby wzrok mógł zabijać...
-Spytam wprost. -Zaczął spokojnie. -CZY CIEBIE DO KOŃCA POJEBAŁO?!
Wydarł się, kompletnie ignorując obecność osób trzecich.
Cholera. Gdybym był na tyle inteligentny by wsiąść torbę ze sobą, już dawno był bym poza terenem szpitala.
-Dobrze wiesz jak poważny jest twój stan! -Kontynuował mężczyzna. -Nie ma mowy żebyś...
Przerwałem mu smutnym głosem, widząc w tym moja ostatnią szanse.
-Ale zrozum Will! Nie chce spędzić ostatnich miesięcy swojego życia przykuty do łóżka! Mam dopiero 17 lat. Mimo tego co wcześniej powiedziałem, jest wiele rzeczy, które chcę zrobić, nim upłynie mi czas.
Tak wiem jestem wredny, ale to jedyny sposób by nie spędzać reszty życia na szpitalnym łóżku.
Mężczyzna wziął głęboki wdech. Już po jego minie wiedziałem że wygrałem tą bitwę.
-Wiesz Harry? Chyba masz racje, ale musisz mi coś obiecać no i oczywiście mam swoje warunki.
Skinąłem szybko głową, dając mu znać że może mówić.
-Po pierwsze obiecaj że będziesz się oszczędzać.
-No dobrze. -Potwierdziłem mimo iż to może się trochę mijać z prawdą, szczególnie biorąc pod uwagę mojego ojca i to że mam prace o które Will nie mam bladego pojęcia.
-Do tego zostaniesz tu jeszcze przez dwa dni, chce mieć pewność że odzyskasz trochę sił. A pyzatym, co 3 dni widzę cię na kontroli. Jasne?
Nie chętnie skinąłem głową. Ale i tak nie ma sensu się z nim teraz kłócić. Ojciec zleje mnie nie zależnie od tego czy wrócę dzisiaj czy za tydzień, więc dwa dni nie zrobią zbyt dużej różnicy.
Widać skończył ze mną bo odwrócił się w stronę rodziców Jaka.
-Zabieram go na badania, jeśli wszystko będzie w porządku, wypuszczę go w przeciągu tygodnia.
Pielęgniarki, które do tej pory stały nie zauważone przeze mnie w kącie pokoju, zabrały Jaka razem z łóżkiem, za nimi wyszli rodzice chłopaka. W pomieszczeniu zostałem tylko William, ja i śpiący pan, którego nazwiska jeszcze nie udało mi się poznać.
-Ahh, i jeszcze jedno Harry. -Powiedział gdy wszyscy wyszli. -Koniec z upustem krwi, jasne? –dodał i nie czekając na moja odpowiedz opuścił pomieszczenie.
Nie powiedział tego wprost, ale łatwo domyśliłem się, o co może mu chodzić.
Koniec z cięciem się.
Nie doczekanie twoje Will.
Nigdy nie poruszał tematu moich blizn, co prawda jako lekarz miał obowiązek się o to spytać, ale tego nie zrobił, i jestem mu za to wdzięczny. Jedyne nie wygodne pytanie jakie mi stawiał dotyczyły nowych siniaków i blizn na klatce piersiowej i brzuchu. Za każdym razem moją wymówką było pobicie przez kogoś w szkole. I na początku w to wierzył, może przez jakieś pierwsze pół roku. Później zaczął do tych wymówek podchodzić sceptycznie, ale nigdy nie pytał o nic więcej. Jakby przeczuwał, że i tak nic mu nie powiem.
Nie mając nic lepszego do roboty, ułożyłem się na swoim posłaniu i bezmyślnie zacząłem wpatrywać się w sufit. Niestety taki stan nie trwał zbyt długo. A dokładniej do momentu w którym do pomieszczenia wtargnęły cztery osoby.
-Siemasz Harry! -Rzucił znajomy melodyjny głos.
Byli na samym końcu osób, których spodziewałem się tu zobaczyć.
Świetny rozdział
OdpowiedzUsuńświetny rozdział tylko czemu on musi umierać!! :(
OdpowiedzUsuń